Prezydent Obama wypiera się obecnie swej nieudanej strategii trenowania "umiarkowanych" rebeliantów do walki z ISIS, twierdząc, że skłonili go do tej strategii Republikanie. W ramach amerykańskiego planu zmiany reżimu w Syrii, radykalni dżihadyści mieli być wykorzystani jako "żołnierze" USA w Syrii, podobnie jak miało to miejsce w Afganistanie. Plany Zachodu wykorzystania ISIS i Al-Kaidy spaliły jednak na panewce, tak samo jak rozmieszczenie w Syrii "umiarkowanych" agentów amerykańskiego imperializmu.
To było żałosne widowisko, kiedy inna czarna twarz na wysokim stanowisku, generał Lloyd J. Austin III, szef Centralnego Dowództwa USA, stanął przed Komisją Sił Zbrojnych Senatu, by poinformować patrzących z niedowierzaniem członków komisji, że wart 500 milionów dolarów program wytrenowania 5000 tak zwanych umiarkowanych rebeliantów w Syrii zakończył się wyszkoleniem... kilkudziesięciu.
Generał Austin poinformował dalej, że z tej liczby połowa została już schwytana, lub, jak niektórzy mówią, "włączona" do oficjalnej syryjskiej filii Al-Kaidy, organizacji al-Nusra Front, pozostawiając jedynie cztery lub pięć osób w efekcie czegoś, co musi być rekordem najdroższego procesu szkolenia w historii ludzkości.
Wraz z wyciami krytyki dobiegającymi ze strony prawicowych Demokratów i Republikanów, wśród Kongresu i ogółu społeczeństwa umacnia się wrażenie, że podobnie do fiaska, jakim Irak i Afganistan stał się dla George'a Busha, Syria stała się dla Obamy katastrofą polityki zagranicznej.
O dziwo jednak, podczas gdy generał Austin popełniał harakiri przed senacką komisją, rzecznicy Baracka Obamy byli zajęci mówieniem każdemu, kto chciał słuchać, że prezydent Obama nie może być obwiniany o klęskę rozgrywającą się w Syrii.
Biały Dom twierdzi, że nie jest winien porażki w kwestii szkoleń ["rebeliantów"]. W tym, co niektórzy nazywają obroną w stylu "diabeł kazał mi to zrobić", Josh Earnest, sekretarz prasowy Białego Domu stwierdził, że palec należy skierować na tych, którzy przekonali prezydenta Obamę do bezpośredniego zaangażowania w szkolenie syryjskich rebeliantów, w tym, w sposób dorozumiany, na byłą sekretarz stanu Hillary Clinton. Ogólnie w kwestii syryjskiej administracja Obamy próbuje się dystansować od swojej własnej polityki.
Ale fakty potrafią być uporczywe, nawet gdy ramy interpretacyjne dla ich oceny są zmieniane. Dla wielu z nas fakty historyczne są jasne - ta wojna była i jest wojną Obamy. A to czego jesteśmy obecnie świadkami w Syrii to ludzkie i polityczne konsekwencje decyzji jego administracji, aby przyjąć politykę zmiany reżimu w Syrii.
Plan A - Zmiana reżimu.
Plan B - Zniszczenie i rozbicie państwa syryjskiego i jego społeczeństwa.
Pogląd, że Obama jest niechętnym wojownikiem, który dopiero niedawno zaangażował się w Syrii jest fikcją.
Od samego początku fałszywej "arabskiej wiosny" w Syrii, nie było nawet konieczne, aby były generał Wesley Clark, ujawniał, że Syria jest na liście amerykańskich celów - rządów przeznaczonych do obalenia - aby widzieć zaangażowanie reakcyjnych amerykańskich agencji wywiadowczych w "rebelię" w Syrii.
Były francuski minister spraw zagranicznych Roland Dumas puścił parę na temat zachodnich planów wojennych przeciwko Syrii, na długo przed wybuchem pierwszych "spontanicznych" protestów w 2011 roku. Podczas gdy Dumas wyjawił intrygę brytyjsko-francuską, zawsze było jasne, że te dwa kraje - sługusy imperium USA - nie zaangażowałyby się w działania o tej skali bez otrzymania zielonego światła od swego amerykańskiego hegemona.
WikiLeaks potwierdziło te plany, kiedy ujawniło ponad 7000 tajnych depesz dyplomatycznych, które dokumentowały, że od 2006 do 2010 roku, USA wydały 12 milionów dolarów na wsparcie wszczęcia demonstracji i propagandy przeciwko rządowi syryjskiemu.
Miliony wydano na sfinansowanie grup dysydenckich i ukierunkowanych kampanii dezinformacyjnych obejmujących media korporacyjne w USA i Europie Zachodniej.
Gdy plan destabilizacji został rozpoczęty, w prasie alternatywnej natychmiast pojawiły się raporty o zaangażowaniu CIA w nielegalny przerzut broni dla bojowników opozycji w Syrii, w tym tony wyposażenia z Libii, która została zniszczona przez siły NATO.
Seymour Hersh, nagrodzony Nagrodą Pulitzera dziennikarz śledczy, ujawnił, że prezydent Obama i turecki premier Erdogan zawarli tajną umowę na początku 2012 roku, w myśl której CIA i brytyjskie MI6 przerzuci ciężką broń z Libii w celu zaopatrzenia Wolnej Armii Syrii. Była to działalność, której Chris Stevens, ambasador USA w Libii, zapewniał osłonę polityczną w Bengazi, kiedy budynek kompleksu dyplomatycznego z przybudówką CIA został zaatakowany przez jedną z niezadowolonych grup zbrojnych, z którą USA robiły interesy.
Doniesienia na ten temat stały się tak szeroko rozpowszechnione w mediach na całym świecie, że w końcu nawet New York Times nie mógł uniknąć tego tematu i opublikował artykuł, który zasadniczo potwierdził doniesienia o zaangażowaniu CIA na rzecz syryjskich sił opozycyjnych.
Ale najbardziej dewastującą informacją, która ujawniła rozmiar moralnego współudziału administracji Obamy w rzezi rozpętanej w Syrii, był raport Agencji Wywiadu Obronnego (DIA) napisany w 2012 roku, który jasno dokumentował, że "Salafici, Bractwo Muzułmańskie oraz Al-Kaida w Iraku są głównymi siłami napędowymi rebelii w Syrii", wspieranymi przez "Zachód, kraje Zatoki Perskiej i Turcję." I podobnie jak raport, ujawniający, że białe organizacje terrorystyczne stanowią poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa wewnętrznego USA, raport ten został również zignorowany przez administrację.
Kiedy emerytowany generał Michael Flynn, były szef Agencji Wywiadu Obronnego (DIA), został zapytany, dlaczego administracja Obamy nie podjęła żadnych działań w obliczu ostrzeżeń jego agencji, jego odpowiedź była, że administracja najwyraźniej postanowiła zignorować te dane. "Myślę, że była to umyślna decyzja" - powiedział.
Raport DIA został zignorowany, ponieważ administracja Obamy już zdecydowała o swoim sposobie działania. Strategia, którą administracja wprowadziła do realizacji, została szczegółowo opisana w innym artykule napisanym przez Seymoura Hersha. Hersh ujawnił, że strategia po raz pierwszy sformułowana w ostatnich latach administracji Busha i przeniesiona do administracji Obamy, polegała na tym, że radykalni dżihadyści będą wykorzystani w sposób podobny do tego, jak byli użyci w Afganistanie w latach 80., jako "żołnierze" USA w Syrii.
Przyjęcie tej strategii nie było szczególnie trudne dla administracji, zwłaszcza odkąd Obama i wielu innych w jego administracji wiedzieli, że stworzenie "umiarkowanej" siły z tych, o których Obama wypowiadał się jako "byłych lekarzach, rolnikach i farmaceutach", mogących obalić Assada, było fikcją.
Celem geostrategicznym dla administracji Obamy była zmiana reżimu, dlatego plan realizacji tego celu nie miał nic wspólnego z chęcią wyzwolenia Syryjczyków. W swoich cynicznych kalkulacjach, wyeliminowanie Assada przeważało nad jakimikolwiek aspektami długoterminowych interesów narodu syryjskiego. Dla zimnych strategów administracji Obamy, gadka-szmatka o masowej rewolucji była tylko chwytem ukrywającym ich prawdziwe intencje i mającym zmylić liberałów, a nawet niektórych lewicowców.
Administracja propagowała oburzającą fikcję, że istnieje realna siła tak zwanych "umiarkowanych opozycjonistów" w Syrii, którym udziela wsparcia, a w tym samym czasie doskonale wiedziała, że al-Nusra Front i Islamskie Państwo w Iraku i Syrii (ISIS) wyrosły jako główna siła powstania przeciwko Assadowi.
Na początku 2013 roku, kiedy stało się jasne, że rząd Assada nie podda się, zniszczenie i rozczłonkowanie państwa syryjskiego stało się celem polityki USA. Wpływ, jaki ta decyzja będzie mieć na mieszkańców Syrii, nie był jakimkolwiek zmartwieniem dla amerykańskich planistów.
Nie będzie przesadą twierdzenie, że mimo wszelkich sporów wewnętrznych w Syrii, a było ich wiele, bez podporządkowania się dominacji osi USA-UE-NATO i ich sojuszników, jest bardzo mało prawdopodobne, że jakiekolwiek niepokoje społeczne, które mogłyby się pojawić w tym kraju w ramach ruchów prodemokratycznych, doprowadziłyby do takiej skali cierpienia jakie jest obecnie doświadczane przez mieszkańców Syrii.
Nie, to nie diabeł kazał Obamie zaangażować się w niesamowity cynizm, który poświęcił starożytną kulturę i życie tak wielu osób. To był nakaz rozszerzania imperium i przyjęcia stanowiska etycznego, że ludzie Zachodu mają prawo do ustalania przywódców innych państw i tego jak ludzie mają żyć.
Będąc egocentrycznym narcyzem i działając w ramach kolonialnego, eurocentrycznego myślenia, Obama przyjmuje teraz podobne stanowisko, jak imperialiści europejscy przez lata po popełnieniu niewypowiedzianych zbrodni przeciwko ludzkości - udaje niewinnego.
Ale to jest wojna Obamy i choć może ucieknie przed skazaniem jako zbrodniarz wojenny, którym jest, konsekwencje i moralne potępienie, które wygenerował są nieuniknione. To jest jego dziedzictwo, dziedzictwo napisane krwią, której żadna ilość gładkich słów przed kamerą nie będzie w stanie wymazać z kart historii.
Ajamu Baraka
Ajamu Baraka jest działaczem praw człowieka, aktywistą i analitykiem geopolitycznym. Pracuje przy Instytucie Studiów Politycznych (IPS) w Waszyngtonie oraz jako redaktor i felietonista Black Agenda Raport. Jest współautorem książki "Killing Trayvons: antologia amerykańskiej przemocy" (CounterPunch Books, 2014). www.AjamuBaraka.com